
Po czterech latach znów wróciliśmy tam, gdzie chcielibyśmy docierać rokrocznie - W FINALE LIGI MISTRZÓW. Zapewne każdy z nas doskonale pamięta tamten bardzo ciepły maj, który rozpoczęliśmy nieprawdopodobnym meczem z Bayernem, zakończonym wynikiem 2-2. Wtedy też Real wykazał się niesamowitym duchem i mimo że w końcówce niemal słaniał się na nogach, to jednak dotrwał do ostatniego gwizdka Cüneyta Çakıra i zdołał obronić przewagę wywalczoną 6 dni wcześniej w Monachium.
Tamta edycja obfitowała w niesamowite zwroty akcji, także wychodziliśmy z niemałych opresji, tak jak w rewanżu ćwierćfinałowym z Juventusem, kiedy to przyjezdni z Turynu wyrównali stan dwumeczu i gdy wszyscy szykowali się już na dogrywkę, w której niewątpliwą przewagę psychologiczną mieliby ówcześni mistrzowie Włoch, to udało się wywalczyć rzut karny, wykorzystać go i przejść dalej. Nasze palce krwawiły wówczas obficie.
Tego, czego dokonaliśmy w sezonie bieżącym, nie daje się jednak wytłumaczyć w żaden racjonalny sposób. Nie dość, że przed każdym etapem rundy pucharowej spisywani byliśmy na straty, to jeszcze przebieg wydarzeń w dwumeczu wydawał się potwierdzać piłkarską przewagę przeciwników. Tak było i z PSG, i z Chelsea, i ostatnio z Manchesterem City. Mimo wszystko jakimś sposobem, chyba siłą woli, udało się losy dwumeczów odwracać. Jak już chwytaliśmy za gardło rywala, to zaraz szły kolejne, dobijające go ciosy. Dyskutowano tu ostatnio o magii Santiago Bernabéu, czy jest to coś, czy też nie. O Realu Madryt funkcjonuje powiedzenie, że dopóki nie wsiądziesz do autokaru po spotkaniu, to nie możesz być pewny jego pokonania. Czyż są słowa, które lepiej pasowałyby do wczorajszego odpadnięcia Manchesteru City, który jeszcze na początku 90. minuty prowadził w dwumeczu dwiema bramkami?! A wspomniane powiedzenie nie powstało ani dziś, ani wczoraj. Zatem ewidentnie coś w tym musi być, a czy nazwać to magią stadionu, czy sercem mistrza, to dla nas sprawa drugorzędna.
I tak oto znaleźliśmy się w finale. Odwołanie do maja 2018 nie było przypadkowe, gdyż los postawi nam naprzeciwko dokładnie tego samego przeciwnika, co wówczas. Przez najbliższe 23 dni słuchać będziemy coraz o boiskowym starciu Sergio Ramosa z Salahem, a część forumowiczów obejrzy - i to być może nie jeden raz - tamten mecz, który mamy zapisany na dysku komputera i być może długo już do niego nie wracaliśmy.
W 2018 nasza droga do finału była trudna, gdyż graliśmy z zespołami, które w tym sezonie wywalczały tytuły odpowiednio mistrza Francji, Włoch i Niemiec. W bieżącym roku natomiast aby walczyć o 14. w historii Puchar Europy musieliśmy pokonać mistrza Francji, ekipę broniącą (bezskutecznie, jak się okazało) tytułu klubowego mistrza Europy, no i zeszło- (a może i tegorocznego również) mistrza Anglii. To, którą z dróg należy uznać za trudniejszą, pozostawiam do rozważania Wam.
Poprzednie rundy traktować mogliśmy jako walkę dobra ze złem (choć wiem, że znajdą się na tym forum osoby, które ani trochę się z takim ujęciem tej sytuacji nie zgodzą, prawda, @Alternative?), gdyż mierzyliśmy się z ekipami, w które kilku możnych tego świata wpompowało furę kasy, nazywane przez wielu fanów piłki wprost klubami-państwami. Teraz jednak rywal Realu będzie godny chyba w opinii wszystkich madridistas, gdyż Liverpool jest klubem, który swoją wielką historię pisał po prostu grając w piłkę. Szejkoklubom pokazaliśmy fucka i jasno uświadomiliśmy, że nie dla psa kiełbasa. 28 maja wieczorem cieszyć się będą albo kibice Realu z 14. w historii Ligi Mistrzów, albo fani The Reds, z 7. takiego tytułu.
W dyskusjach internetowych nie jeden i nie dwóch kibiców piłkarskich wytyka Liverpoolowi, że jego droga do finału przypominała trochę naszą z 2016 roku. Podopieczni Jürgena Kloppa w fazie pucharowej musieli przejść Inter, który ma trudności nawet z regularnym wygrywaniu ligi włoskiej, która to - powiedzmy sobie szczerze - nie znajduje się w najlepszym momencie w swojej historii i nie ma startu do Premier League czy LaLiga. W ćwierćfinale ich przeciwnikiem była Benfica - rywal choć zasłużony dla historii piłki nożnej, to na pewno nie aktualny piłkarski mocarz, a z kolei w półfinale mierzyli się oni z Villarrealem, który w lidze hiszpańskiej zajmuje odległe 7. miejsce i nie ma nawet pewności co do tego, że zagra w jakichkolwiek rozgrywkach kontynentalnych we wrześniu.
Gdyby więc pozwolić kibicom przyznawać trofea temu, kto bardziej zasłużył, to chyba większość byłaby zdania, że trasy ku finałowi obu zespołów w tym roku nie wypada nawet próbować porównywać. Tak jednak nie jest - puchar otrzyma ten zespół, który okaże się lepszy w Paryżu. Cóż było Atlético z tego, że w 2016 miał po drodze Barcelonę i Bayern, skoro w Mediolanie polegli?
Patrząc na grę Liverpoolu można czuć uzasadnione obawy. Jürgen Klopp kolejny rok udowadnia, że fachowcem jest z prawdziwego zdarzenia. Gdy tylko The Reds podwyższą tempo gry, to przeciwnicy mają zawroty głowy i głupieją na boisku. My mamy jednak dobre wspomnienia z meczów przeciwko Liverpoolowi Kloppa. Finał z 26 maja 2018 i błędy Kariusa doskonale pamiętamy, z kolei w poprzedniej edycji Ligi Mistrzów przeszliśmy go w dwumeczu ćwierćfinałowym, u siebie wygrywając 3-1, a na Anfield remisując 0-0.
Bukmacherzy za faworyta finału, przynajmniej na tę chwilę, uznają właśnie angielski zespół. My jednak wiemy z doświadczenia, że te ich przewidywania nieszczególnie sprawdzają się w takich sytuacjach, szczególnie dotyczących Realu. O naszych statystykach w meczach decydujących o losie Pucharu Europy wszyscy wiemy. Zdecydowana większość tutejszych forumowiczów nie miała okazji przekonać się, jak to jest taki mecz przegrać, gdyż miało to miejsce w 1981 roku. Rywalem był wówczas, - a jakże! - Liverpool.
Smaczków tego meczu będzie wiele, wszystko przed nami. Póki co wciąż wracamy do wczorajszych scen z potyczki z Manchesterem City i stresu przed finałem jeszcze nie odczuwamy, gdyż zdecydowanie góruje radość z niesamowitego wyczynu, jednak z każdym dniem będziemy myśleć o finale coraz bardziej. Kilka dni przed potyczką zapewne znów pogorszy nam się jakość snu. Kładąc się do łóżka wyobrazimy sobie dziesiątki różnych scenariuszy, a w dniu finału nie będziemy chcieli z nikim rozmawiać - tak będziemy zestresowani. Mimo że wielu z nas stresuje się w dniu finału Ligi Mistrzów z udziałem Realu o wiele bardziej niż przed własną maturą, to jakże piękny jest to stres! Nie ukrywajmy, marzyliśmy o tym od prawie czterech lat! Znów przychodzi czas zapisać kolejną kartę w historii... Zaczynamy odliczanie!
Arbitrem głównym tegorocznego finału Ligi Mistrzów będzie Clément Turpin, któremu za liniami bocznymi poasystują Nicolas Danos i Cyril Gringore, z kolei zadania czwartego sędziego wykona Benoît Bastien.
Sędzią VAR będzie Jérôme Brisard, a jego asystentami Willy Delajod, Massimiliano Irrati oraz Filippo Meli.
Transmisja w TVP1 i w Polsacie Sport Premium 1.
Liverpool FC - Real Madryt: finał Ligi Mistrzów 2021/2022, sobota, 28 maja 2022, godzina 21:00, Stade de France.
Sędzia: Clément Turpin